Inarijarvi Expedition to już historia, wspaniała, ekscytująca i inspirująca przeszłość.
To niezwykłe doświadczenie, które odmieniło nasze życie, a przede wszystkim pokazało nam czym jest prawdziwy mushing i co powinno się w ogóle takim mianem określać.
Teraz to wszystko jest za nami. Przed nami natomiast kolejne punkty naszego projektu. Równie ekscytujące.
Dziękujemy wszystkim obserwatorom i czytelnikom oraz zapraszamy do śledzenia dalszych naszych poczynań na blogu Psim zaprzęgiem przez życie
piątek, 25 czerwca 2010
niedziela, 9 maja 2010
Czas na podsumowanie
Na jeziorze spędziliśmy równe trzy doby. Zaczęliśmy w sobotę 20 marca około godziny 15-tej, i zakończyliśmy około 15-tej we wtorek 23 marca.
Pokonaliśmy w tym czasie 260 km jadąc po zamarzniętej powierzchni jeziora i zataczając wokół niego pętlę. Dokonaliśmy tego jako pierwsi Polacy, pierwsi maszerzy z Polski.
Wyprawa stała się dla nas ogromnym źródłem doświadczenia i wiedzy, doskonałym sprawdzianem naszych możliwości i umiejętności, czyli dokładnie tym, czym miała być.
To był jej główny cel, który zrealizowaliśmy w 100 procentach.
Znakomicie sprawdziły się psy. Dały sobie świetnie radę z trudnymi warunkami, z którymi nigdy wcześniej nie miały do czynienia. Rozwiały tym samym nasze wszystkie obawy, które spędzały nam sen z powiek przed wyprawą.
Także my sami stanęliśmy na wysokości zadania. W zasadzie nie mieliśmy żadnych problemów kondycyjnych, zdrowotnych i motywacyjnych, o które nie trudno na takim dystansie.
Na pewno ogromny wpływ miał na to sprzęt, którego używaliśmy, a który spisał się bez zarzutu.
Był to
- namiot FIGHTER i śpiwory ANAPURNA firmy HUSKY
- buty Glacier firmy Sorel
- puchowe kurtki PANDA, rękawice, polary ICY oraz bieliznę termoaktywną SCORPION firmy YETI
- karmę dla psów SUPREME ADULT SPORT firmy HAPPY DOG
Podsumowując bardzo udana wyprawa, świetna przygoda i cała masa wrażeń, które pozostaną w naszej pamięci na zawsze.
Pokonaliśmy w tym czasie 260 km jadąc po zamarzniętej powierzchni jeziora i zataczając wokół niego pętlę. Dokonaliśmy tego jako pierwsi Polacy, pierwsi maszerzy z Polski.
Wyprawa stała się dla nas ogromnym źródłem doświadczenia i wiedzy, doskonałym sprawdzianem naszych możliwości i umiejętności, czyli dokładnie tym, czym miała być.
To był jej główny cel, który zrealizowaliśmy w 100 procentach.
Znakomicie sprawdziły się psy. Dały sobie świetnie radę z trudnymi warunkami, z którymi nigdy wcześniej nie miały do czynienia. Rozwiały tym samym nasze wszystkie obawy, które spędzały nam sen z powiek przed wyprawą.
Także my sami stanęliśmy na wysokości zadania. W zasadzie nie mieliśmy żadnych problemów kondycyjnych, zdrowotnych i motywacyjnych, o które nie trudno na takim dystansie.
Na pewno ogromny wpływ miał na to sprzęt, którego używaliśmy, a który spisał się bez zarzutu.
Był to
- namiot FIGHTER i śpiwory ANAPURNA firmy HUSKY
- buty Glacier firmy Sorel
- puchowe kurtki PANDA, rękawice, polary ICY oraz bieliznę termoaktywną SCORPION firmy YETI
- karmę dla psów SUPREME ADULT SPORT firmy HAPPY DOG
Podsumowując bardzo udana wyprawa, świetna przygoda i cała masa wrażeń, które pozostaną w naszej pamięci na zawsze.
sobota, 1 maja 2010
Ostatnie kilometry
Po koszmarnym biwaku pragnęliśmy jak najszybciej ruszyć dalej. Musieliśmy rozgrzać się ruchem, dlatego znowu postanowiliśmy poczekać ze śniadaniem aż wstanie na dobre słońce i rozgrzeje choć trochę powietrze.
Kończyły się już buty, więc dostały je tylko najbardziej potrzebujące ich psy. Reszta, mieliśmy nadzieję, dojdzie do końca bez nich. Zostało nam tylko 40 km do bazy, więc już nic nie powinno zakłócić naszego planu.
Droga wiodła teraz wśród ogromu małych wysepek rozsianych wokół, niekiedy wijąc się w ciasnych przesmykach pomiędzy nimi by po chwili znów wyprowadzić nas na otwartą przestrzeń. Nie tak ogromną już jednak jak drugiego dnia wyprawy.
Po dwudziestu kilometrach zatrzymaliśmy się na postój. Na resztkach paliwa roztopiliśmy śnieg i daliśmy psom wodę. Sami wreszcie napiliśmy się herbaty, bo zrobiło się ciepło i zaczął działać palnik gazowy. Po raz drugi na tej wyprawie.
Po mrozach poprzednich dni i nocy teraz mieliśmy wrażenie upału. Rozłożyliśmy się leniwie wprost na śniegu, a słonce rozgrzewało nasze ciała. Poczuliśmy totalny spokój. Pozostałe do końca trasy 20 kilometrów było już tylko formalnością.
Po tym jakże zasłużonym odpoczynku ruszyliśmy do ostatniego etapu wyprawy. Dwadzieścia końcowych kilometrów było jak pożegnanie z jeziorem.
Jechaliśmy spokojnym równym tempem. Skończyły się problemy z łapami, cudownie świeciło słońce, było naprawdę ciepło. Sielanka.
Jadąc tak wciąż wypatrywaliśmy wyspy Ukko. Była jakby ostatnim celem do zaliczenia. W jej okolicy wracaliśmy na szlak, który przebyliśmy wcześniej.
Długo to trwało, wiele wysp z oddali wglądało podobnie. Kilka razy myśleliśmy, że to ona, ale okazywało się że jeszcze nie.
Wreszcie jej charakterystyczna sylwetka pojawiła się na horyzoncie! To była bardzo szczęśliwa chwila. Dotarcie do Ukko oznaczało zrealizowanie naszego największego marzenia. Objechaliśmy jezioro Inari dookoła. Dokonaliśmy tego jako pierwsi Polacy!
To był wielki dzień dla naszego teamu i całego kenelu, ale także historyczny moment dla polskiego mushingu. Moment, w którym zaczęła się pisać jego nowa historia.
Od świętej wyspy do bazy pozostało niecałe piętnaście kilometrów, które pokonaliśmy w kompletnym spokoju, rozkoszując się cudownym smakiem sukcesu.
Po równych trzech dobach znaleźliśmy się znowu w bazie pełnej jedzenia i wody.
Najpierw potężną porcję mięsa i karmy dostały psy, a kiedy najedzone wreszcie do syta zasnęły w przyczepie to wreszcie i my mogliśmy spokojnie udać się na odpoczynek i posiłek.
Kończyły się już buty, więc dostały je tylko najbardziej potrzebujące ich psy. Reszta, mieliśmy nadzieję, dojdzie do końca bez nich. Zostało nam tylko 40 km do bazy, więc już nic nie powinno zakłócić naszego planu.
Droga wiodła teraz wśród ogromu małych wysepek rozsianych wokół, niekiedy wijąc się w ciasnych przesmykach pomiędzy nimi by po chwili znów wyprowadzić nas na otwartą przestrzeń. Nie tak ogromną już jednak jak drugiego dnia wyprawy.
Po dwudziestu kilometrach zatrzymaliśmy się na postój. Na resztkach paliwa roztopiliśmy śnieg i daliśmy psom wodę. Sami wreszcie napiliśmy się herbaty, bo zrobiło się ciepło i zaczął działać palnik gazowy. Po raz drugi na tej wyprawie.
Po mrozach poprzednich dni i nocy teraz mieliśmy wrażenie upału. Rozłożyliśmy się leniwie wprost na śniegu, a słonce rozgrzewało nasze ciała. Poczuliśmy totalny spokój. Pozostałe do końca trasy 20 kilometrów było już tylko formalnością.
Po tym jakże zasłużonym odpoczynku ruszyliśmy do ostatniego etapu wyprawy. Dwadzieścia końcowych kilometrów było jak pożegnanie z jeziorem.
Jechaliśmy spokojnym równym tempem. Skończyły się problemy z łapami, cudownie świeciło słońce, było naprawdę ciepło. Sielanka.
Jadąc tak wciąż wypatrywaliśmy wyspy Ukko. Była jakby ostatnim celem do zaliczenia. W jej okolicy wracaliśmy na szlak, który przebyliśmy wcześniej.
Długo to trwało, wiele wysp z oddali wglądało podobnie. Kilka razy myśleliśmy, że to ona, ale okazywało się że jeszcze nie.
Wreszcie jej charakterystyczna sylwetka pojawiła się na horyzoncie! To była bardzo szczęśliwa chwila. Dotarcie do Ukko oznaczało zrealizowanie naszego największego marzenia. Objechaliśmy jezioro Inari dookoła. Dokonaliśmy tego jako pierwsi Polacy!
To był wielki dzień dla naszego teamu i całego kenelu, ale także historyczny moment dla polskiego mushingu. Moment, w którym zaczęła się pisać jego nowa historia.
Od świętej wyspy do bazy pozostało niecałe piętnaście kilometrów, które pokonaliśmy w kompletnym spokoju, rozkoszując się cudownym smakiem sukcesu.
Po równych trzech dobach znaleźliśmy się znowu w bazie pełnej jedzenia i wody.
Najpierw potężną porcję mięsa i karmy dostały psy, a kiedy najedzone wreszcie do syta zasnęły w przyczepie to wreszcie i my mogliśmy spokojnie udać się na odpoczynek i posiłek.
piątek, 30 kwietnia 2010
Nocny koszmar
Wszystkie wydarzenia trzeciego dnia spowodowały, że nie mieliśmy innego wyjścia jak biwakować. Marzenia o spaniu w łóżku trzeba było odłożyć na później.
Zbliżała się godzina 23, a wiatr wcale nie miał zamiaru się uspokoić. Wręcz przeciwnie. Zakotwiczyliśmy sanie i rozłożyliśmy psom słomę, która robiła wszystko by odlecieć z wiatrem. Daria przykrywała zwierzaki kocami, a ja próbowałem roztopić dla nich trochę śniegu, żeby się napiły. Chowając się za saniami i zasłaniając palnik własnym ciałem zdołałem uzyskać trochę wody.
Znowu używaliśmy strzykawki i glukozy.
Zaprzęgi ustawiliśmy blisko siebie, aby choć trochę wzajemnie osłaniały się od wiatru. Każde z sań przymocowaliśmy dużymi kotwicami, małymi zaś napięliśmy liny. Ponadto związaliśmy sanie ze sobą, aby stanowiły większą masę, bo wiatr co i rusz szarpał nimi na boki.
Tymczasem robiło się co raz zimniej. Wichura przepędziła niż towarzyszący nam od południa. Około północy termometr wskazywał już -12 i to nie miał być koniec spadku temperatury. Musieliśmy szybko zrobić coś ze sobą. Wypić coś i zjeść. Do tego potrzebny był namiot.
Wyjąłem go z worka. Wiatr wypełnił jego materiał natychmiast powietrzem i niemal wyrwał nam go z rąk! Szybko rzuciliśmy namiot na śnieg i usiedliśmy na nim. To był jedyny sposób, żeby go zatrzymać w miejscu. Ponadto przypięliśmy do sań linką.
Wyciągnąłem aluminiowe pałąki stanowiące stelaż naszego schronienia. Daria przytrzymywała płachtę, a ja wsuwałem pręty tam gdzie ich miejsce. Po kilku minutach zmagań z szarpiącą się materią pałąki znalazły się na swoim miejscu. Teraz pozostało już tylko napiąć to wszystko i ustawić namiot.
Łatwo powiedzieć! Wiatr się wściekł. Szarpał jak opętany materiałem próbując wyrwać nam go z rąk. Kiedy tylko napięliśmy pałąki namiot zamienił się w wypełniony powietrzem balon. Trzymaliśmy chwilę z całych sił mając nadzieję ustawić go na śniegu.
Nie mieliśmy żadnych szans w tej walce. Tylko dzięki linkom mocującym nasze schronienie nie odleciało w mrok nocy!
Musieliśmy jak najszybciej wysunąć pałąki i zmniejszyć "powierzchnię nośną" płachty. To zadanie też nie było proste, ale ostatecznie szczęśliwie zakończone. Namiot spoczął na śniegu jak szmata, a my musieliśmy wsunąć się do niego, jeśli mieliśmy przetrwać tę noc.
Weszliśmy do środka w butach, bowiem ich zdjęcie wydawało nam się zbyt dużym ryzykiem w takiej sytuacji. Jakoś zmieściliśmy się w śpiworach. Tak leżąc w nierozstawionym namiocie, ułożonym w osłonie z sań, próbowaliśmy złapać trochę snu. Nie było to proste, bo ciągle myśleliśmy o psach. Jak one radzą sobie w tej sytuacji. Dwie suczki spały z nami przytulone do mojego śpiwora, ale reszta była na zewnątrz. Dlatego od czasu do czasu wysuwałem głowę na zewnątrz i gadałem coś do psów, a widząc że reagują, uspokajałem się i sam zasypiałem.
Wichura nie słabła. Wciąż szarpało namiotem, bez przerwy przewalał się przez nas nawiewany śnieg. Na szczęście jednak nie miał gdzie się zatrzymać i przelatywał po prostu dalej.
Tak dotrwaliśmy do świtu, który przywitał nas przerażającym obrazkiem.
Otóż kiedy wyszliśmy z namiotu dostrzegliśmy w miejscach, gdzie spały psy kuliste bryły lodu. Śnieg nawiewany na psy w zetknięciu z ich ciepłymi ciałami topił się, aby za chwile zamarznąć na rosnącym mrozie. W efekcie psiaki pokryte zostały lodową skorupą i nie ruszały się.
W pierwszym momencie wyglądały jakby zamarzły!
Podchodziliśmy do każdego z osobna i nakłanialiśmy je do wstania. Bez efektu.
Przestraszyliśmy się nie na żarty. Lodowe bryły leżały bez ruchu ciasno zwinięte w kłębek.
Nagle Moli, najstarszy pies w zespole, jakby nigdy nic, po prostu wstał, otrzepał się z lodu i śniegu, a następnie...zwyczajnie się w tym śniegu wytarzał!
Moli nas dosłownie powalił. Momentalnie prysnęło nagromadzone w nas napięcie. Wiedzieliśmy już, że będzie dobrze, że psiaki dały sobie radę z tą trudną sytuacją o wiele lepiej niż przypuszczaliśmy.
W tym momencie dotarło do nas, że skończymy tę wyprawę, że dojedziemy do końca i nic już nie zdoła nas pokonać!
Zbliżała się godzina 23, a wiatr wcale nie miał zamiaru się uspokoić. Wręcz przeciwnie. Zakotwiczyliśmy sanie i rozłożyliśmy psom słomę, która robiła wszystko by odlecieć z wiatrem. Daria przykrywała zwierzaki kocami, a ja próbowałem roztopić dla nich trochę śniegu, żeby się napiły. Chowając się za saniami i zasłaniając palnik własnym ciałem zdołałem uzyskać trochę wody.
Znowu używaliśmy strzykawki i glukozy.
Zaprzęgi ustawiliśmy blisko siebie, aby choć trochę wzajemnie osłaniały się od wiatru. Każde z sań przymocowaliśmy dużymi kotwicami, małymi zaś napięliśmy liny. Ponadto związaliśmy sanie ze sobą, aby stanowiły większą masę, bo wiatr co i rusz szarpał nimi na boki.
Tymczasem robiło się co raz zimniej. Wichura przepędziła niż towarzyszący nam od południa. Około północy termometr wskazywał już -12 i to nie miał być koniec spadku temperatury. Musieliśmy szybko zrobić coś ze sobą. Wypić coś i zjeść. Do tego potrzebny był namiot.
Wyjąłem go z worka. Wiatr wypełnił jego materiał natychmiast powietrzem i niemal wyrwał nam go z rąk! Szybko rzuciliśmy namiot na śnieg i usiedliśmy na nim. To był jedyny sposób, żeby go zatrzymać w miejscu. Ponadto przypięliśmy do sań linką.
Wyciągnąłem aluminiowe pałąki stanowiące stelaż naszego schronienia. Daria przytrzymywała płachtę, a ja wsuwałem pręty tam gdzie ich miejsce. Po kilku minutach zmagań z szarpiącą się materią pałąki znalazły się na swoim miejscu. Teraz pozostało już tylko napiąć to wszystko i ustawić namiot.
Łatwo powiedzieć! Wiatr się wściekł. Szarpał jak opętany materiałem próbując wyrwać nam go z rąk. Kiedy tylko napięliśmy pałąki namiot zamienił się w wypełniony powietrzem balon. Trzymaliśmy chwilę z całych sił mając nadzieję ustawić go na śniegu.
Nie mieliśmy żadnych szans w tej walce. Tylko dzięki linkom mocującym nasze schronienie nie odleciało w mrok nocy!
Musieliśmy jak najszybciej wysunąć pałąki i zmniejszyć "powierzchnię nośną" płachty. To zadanie też nie było proste, ale ostatecznie szczęśliwie zakończone. Namiot spoczął na śniegu jak szmata, a my musieliśmy wsunąć się do niego, jeśli mieliśmy przetrwać tę noc.
Weszliśmy do środka w butach, bowiem ich zdjęcie wydawało nam się zbyt dużym ryzykiem w takiej sytuacji. Jakoś zmieściliśmy się w śpiworach. Tak leżąc w nierozstawionym namiocie, ułożonym w osłonie z sań, próbowaliśmy złapać trochę snu. Nie było to proste, bo ciągle myśleliśmy o psach. Jak one radzą sobie w tej sytuacji. Dwie suczki spały z nami przytulone do mojego śpiwora, ale reszta była na zewnątrz. Dlatego od czasu do czasu wysuwałem głowę na zewnątrz i gadałem coś do psów, a widząc że reagują, uspokajałem się i sam zasypiałem.
Wichura nie słabła. Wciąż szarpało namiotem, bez przerwy przewalał się przez nas nawiewany śnieg. Na szczęście jednak nie miał gdzie się zatrzymać i przelatywał po prostu dalej.
Tak dotrwaliśmy do świtu, który przywitał nas przerażającym obrazkiem.
Otóż kiedy wyszliśmy z namiotu dostrzegliśmy w miejscach, gdzie spały psy kuliste bryły lodu. Śnieg nawiewany na psy w zetknięciu z ich ciepłymi ciałami topił się, aby za chwile zamarznąć na rosnącym mrozie. W efekcie psiaki pokryte zostały lodową skorupą i nie ruszały się.
W pierwszym momencie wyglądały jakby zamarzły!
Podchodziliśmy do każdego z osobna i nakłanialiśmy je do wstania. Bez efektu.
Przestraszyliśmy się nie na żarty. Lodowe bryły leżały bez ruchu ciasno zwinięte w kłębek.
Nagle Moli, najstarszy pies w zespole, jakby nigdy nic, po prostu wstał, otrzepał się z lodu i śniegu, a następnie...zwyczajnie się w tym śniegu wytarzał!
Moli nas dosłownie powalił. Momentalnie prysnęło nagromadzone w nas napięcie. Wiedzieliśmy już, że będzie dobrze, że psiaki dały sobie radę z tą trudną sytuacją o wiele lepiej niż przypuszczaliśmy.
W tym momencie dotarło do nas, że skończymy tę wyprawę, że dojedziemy do końca i nic już nie zdoła nas pokonać!
piątek, 16 kwietnia 2010
Dzień Trzeci
Druga noc na jeziorze była chyba rekordowa jeśli chodzi o temperaturę. Musiała otrzeć się o -30. Jednak w namiocie było zupełnie znośnie. Musimy tutaj powiedzieć, że sprzęt tzn. namiot, śpiwory i puchowe kurtki spisały się znakomicie i potwierdziły się słowa Skandynawów, którzy twierdzą, że nie ma złej pogody tylko jest zła odzież.
Po bardzo mroźnej nocy wstał zupełnie bajkowy świt. Wschód słońca na tamtych szerokościach geograficznych to spektakl trwający niemal dwie godziny. Przed piątą pojawiła się na wschodzie czerwona poświata. Wyglądało to jak łuna wielkiego pożaru rozlana na widnokręgu. Dobre półtorej godziny nic się w tym obrazku nie zmieniało, aż nagle, dosłownie w jednej chwili, słońce wystrzeliło nad horyzont i rozpoczął się dzień.
Wydawało nam się, że to będzie ostatni nasz dzień na jeziorze i następną noc spędzimy już w bazie, w łóżkach. Do końca zostało tylko 80 kilometrów, a wcześniej robiliśmy po 90 na dobę, więc jadąc non stop powinniśmy dać radę. Wszak możemy zrobić tylko jedną długą przerwę na trasie, w czasie której nakarmimy psy, a potem jechać już do oporu.
Po doświadczeniach poprzednich dni, kiedy to przygotowywaliśmy jedzenie i wodę dla psów i siebie o świcie, przy dużym mrozie, postanowiliśmy teraz najpierw ruszyć, jechać aż słońce zacznie mocniej grzać i dopiero wtedy zatrzymać się na postój.
Szybko zlikwidowaliśmy obóz i wystartowaliśmy do jak sądziliśmy ostatniego etapu wyprawy.
Popełniliśmy jednak fatalny w skutkach błąd. W pośpiechu nie założyliśmy psom butów. Resztę zrobił twardy, zmrożony śnieg.
Po pierwszym biwaku ruszyliśmy dość późno, kiedy śnieg był już bardziej miękki dzięki działaniu słońca. Powodowało to, że psy biegnąc po takim śniegu, radziły sobie bez butów. Musieliśmy tylko zwracać uwagę na śnieżne kulki tworzące się na łapach.
Na zmrożonym sytuacja była zupełnie inna. zamiast śnieżnych kulek tworzyły się lodowe grudki, które są niezwykle groźne dla psich łap.
Na takim podłożu powinniśmy od razu użyć butów, bezwzględnie!
Tak właśnie się stało tamtego dnia. Po około 5-6 kilometrach Daria zauważyła, że coś niedobrego dzieje się z jej psami. natychmiast zatrzymała się i zaczęła sprawdzać łapy. Też stanąłem i poszedłem zobaczyć co się dzieje. Widok był fatalny. Wszędzie gdzie stawały psy były krwawe ślady. Dopiero teraz zauważyłem, że w moim zaprzęgu nie jest lepiej.
To mógł być koniec jazdy tego dnia.
Najpierw dokładnie wyczyściliśmy wszystkie łapy z lodowych grudek. Niektóre tak mocno przywarły do sierści łap, że musieliśmy je wygryzać.
Wolne od lodu łapy przeglądaliśmy dokładnie, żeby ocenić rozmiar skaleczeń.
Na szczęście okazało się, że mamy do czynienia tylko z otarciami. Co prawda były one również bardzo groźne, ale nie tak jak otwarte rany, który równie dobrze mogły w takiej sytuacji powstać.
Mieliśmy dużo szczęścia, gdyby bowiem okazało się, że rany są groźniejsze, to musielibyśmy tam biwakować i po prostu czekać aż sytuacja się poprawi. Tutaj jednak pojawiał się problem żywności i paliwa, które mieliśmy wyliczone na trzy doby plus lekki zapas.
O ile z prowiantem nie było dramatu, bo byliśmy w stanie spokojnie jeden dzień obejść się bez niego zarówno my jak i psy, to z paliwem sytuacja wyglądała już o wiele groźniej.
Brak paliwa to brak wody, a bez niej koniec wyprawy przyszedłby błyskawicznie.
Działaliśmy w permanentnym niedostatku płynów, zapewniając organizmom jedynie niezbędne minimum. Gdybyśmy choć trochę zeszli poniżej jego poziomu, to wyprawa nie miałaby żadnych szans na powodzenie.
Zdawaliśmy sobie w pełni sprawę z powagi sytuacji. Wszystkie psy dostały buty i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz postoje były znacznie częstsze. Co kilka kilometrów sprawdzaliśmy łapy. Złapaliśmy taki rytm - trzy, może cztery kilometry jazdy i sprawdzanie. Czasem któryś pies zgubił but, to zakładaliśmy mu nowy. I znowu trzy - cztery kilometry.
Z czasem nasz nastrój się poprawił, psy biegły normalnie, a to oznaczało, że otarcia nie były tak poważne jak mogły być. Mimo to byliśmy wciąż bardzo ostrożni.
Kilometr po kilometrze przybywało nam drogi, zbliżaliśmy się do końca jeziora, do miejsca od którego pojedziemy już prosto do Inari, do bazy.
Jednak moment ten wciąż był przed nami. Czas mijał, a my wciąż brnęliśmy do przodu tęsknie wypatrując oznak końca zamarzniętego jeziora.
Kilka razy myśleliśmy, że to już, za chwilę, ale to okazywało się jedynie kolejnym zwężeniem, po którym znowu wody jeziora rozlewały się szeroko.
Niskie tempo jazdy spowodowane koniecznością ciągłego pilnowania łap, potęgowało tylko wrażenie ogromu pokonywanej trasy, a zwłaszcza tej jej części, która była dopiero przed nami.
Wreszcie po kilku godzinach jazdy brzegi zaczęły wyraźnie się ku sobie schodzić, a widnokrąg przed nami przysłoniły nam drzewa. Po raz pierwszy od ponad dwóch dni mieliśmy przed sobą las!
Przyspieszyliśmy. Planowaliśmy w "narożniku" Inarijarvi spędzić kilka godzin na gotowaniu i odpoczynku. Z łapami nie było źle, więc mogliśmy ostatni kilometr, czy dwa pojechać normalnym tempem.
I wreszcie! Teraz już ewidentnie las otaczał nas z trzech stron, a na dodatek stanęliśmy tuż obok kierunkowskazu z napisem Inari 62km.
W normalnych warunkach i o takiej porze mielibyśmy pewność, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się w bazie, bowiem przejechanie 62km nie stanowiłoby żadnego problemu, ale nie było normalnych warunków, tylko trudna czekająca nas walka o ukończenie pętli.
W tym miejscu spędziliśmy niemal cztery godziny. Kuchenki dawały nam porządnie w kość, a my mimo tego postanowiliśmy się wreszcie napić. Trochę się nam to udało. Dużo wody "wlaliśmy" też w psy. Częściowo w jedzeniu, ale też sporo poprzez strzykawkę. Tak, tak, podawaliśmy psom wodę z glukozą prosto w psie "paszcze", strzykawką właśnie. Bardzo im to zresztą smakowało. Zapobiegało to odwodnieniu psów i dawało im dużą dawkę energii.
Podczas tego postoju radykalnie zmieniła się pogoda. Kiedy zaczynaliśmy gotować świeciło fantastycznie słońce, ale później zaczęło mocno wiać. Naprawdę mocno.
Później doszedł do tego śnieg. Całkiem sporo śniegu.
Ostatnie chwile tego postoju były już dość nerwowe. Wiało coraz silniej, co w połączeniu z dość mocno padającym śniegiem spowodowało, że wyraźny dotąd szlak zniknął całkowicie.
Od teraz czekało nas mozolne torowanie w nawianym śniegu. Północ postanowiła zatrzymać nas u siebie na dłużej, a w każdym razie robiła wszystko aby tak właśnie się stało.
Dotąd mieliśmy przeciwko sobie tylko silny mróz i choć wiało też mocno wcześniej, to jednak dopiero teraz zobaczyliśmy na co stać naturę.
Po szlaku nie pozostał żaden ślad poza czerwonymi tyczkami dla skuterów, ale dla psów to było stanowczo za mało. Wciąż schodziły gdzieś na boki tracąc orientację na śnieżnej pustyni. Co jakiś czas trzeba było zatrzymywać zaprzęg, wbijać kotwicę i iść naprowadzać psy na właściwy kierunek.
Wiatr szalał coraz bardziej zwłaszcza, że znowu znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, gdzie mógł się rozpędzić. Wraz z nim przyszedł niż i znaczne ocieplenie. O świcie ruszaliśmy przy blisko trzydziestu stopniach mrozu, teraz zaś temperatura oscylowała w granicach zera, a padający śnieg od czasu do czasu zamieniał się w deszcz.
Przy takim wietrze nie byliśmy w stanie prosto jechać saniami, gdyż były one spychane w bok. To były godziny prawdziwej walki!
Wreszcie popołudniu dotarliśmy do wsi Partakko, dojazd do której był fantastyczną odmianą po bieli jeziora. Otóż ostatnie dwa kilometry przed wsią pokonaliśmy lądem, jadąc krętymi leśnymi drogami. Jaka to była przyjemność! Wreszcie zakręty, zjazdy, podjazdy. Psy pobudzone zapachami kręcących się gdzieś reniferów gnały znowu jak opętane. Bardzo ten odcinek podniósł nasze morale. Zwłaszcza, że od momentu kiedy zaczęliśmy dokładnie pilnować psich butów, problemy z ich łapami zniknęły.
Także wichura w tej części trasy nie dawała się tak we znaki jak jeszcze chwilę temu. W tym rejonie jezioro przypominało bardziej krętą rzekę, więc mogliśmy skutecznie chować się przed wiatrem.
Postój zorganizowaliśmy niemal wśród domów położonych na obu brzegach jeziora w oddaleniu od nich o jakieś trzysta metrów. Po raz pierwszy na tej wyprawie obszczekały nas wiejskie psy.
Znowu topienie śniegu na wodę, karmienie psów, i znowu strzykawki z glukozą. Wszystkie psy miały doskonały apetyt i chętnie jadły. Niestety skończyło się w tym miejscu mięso. Nie to było jednak najgorsze. Otóż Odyn, lider zaprzęgu Darii, doszedł do tego miejsca na ostatnich nogach. Widać było, że jest bardzo zmęczony. Zjadł jednak chętnie swoją porcję mocno namoczonego mięsa i wypił dużo wody z glukozą. Niestety potem przyszła straszna biegunka. Jego organizm nie zdążył przyswoić wypitej wody ani zjedzonego pokarmu. Odyn opadł zupełnie z sił. Stało się jasne, że resztę drogi odbędzie w saniach.
Przygotowałem mu miejsce u siebie, spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy do bazy, od której dzieliło nas jeszcze pięćdziesiąt kilometrów. Byliśmy zdecydowani dotrzeć do niej jeszcze tego dnia, choćby było to późną nocą.
Po mniej więcej pięciu kilometrach znowu znaleźliśmy się na otwartej, ogromnej przestrzeni, a wiatr o którym niemal zapomnieliśmy w Partakko, dawał o sobie znać jeszcze bardziej niż wcześniej.
Znowu zaczęła się walka ze spychanymi w bok saniami. Znowu musieliśmy przebijać się przez nawiany śnieg. Kiedy zrobiło się ciemno sytuacja zaczęła pogarszać się dosłownie z minuty na minutę.
W powietrzu wirował śnieżny pył, szlak można było rozpoznać jedynie po tyczkach, które na szczęście miały naklejone kawałki odblaskowej taśmy, dzięki której były widoczne w ciemnościach.
Na dodatek psy miały ogromne problemy ze znalezieniem właściwej drogi i posuwaliśmy się naprzód zygzakiem bez sensu nadrabiając drogi. Jednocześnie walczyliśmy z coraz mocniej spychanymi saniami. Ten odcinek to była prawdziwa droga przez mękę!
Zaczynało dopadać nas totalne zmęczenie. W planach mieliśmy już być o tej porze w bazie, jednak przez problemy z łapami i warunkami na trasie, okazało się to nierealne.
Znowu spadło tempo. Z czasem nawet do zera, gdyż wiało tak potężnie, że nie sposób było poruszać się naprzód.
Nie mieliśmy innego wyjścia jak biwakować. Wiatr, jak dowiedzieliśmy się później, wiał tej nocy z prędkością około 110km/h. I był najgorszym na tej wyprawie i na pewno najdramatyczniejszym w całym naszym życiu.
O tym jednak już w następnym poście.
Po bardzo mroźnej nocy wstał zupełnie bajkowy świt. Wschód słońca na tamtych szerokościach geograficznych to spektakl trwający niemal dwie godziny. Przed piątą pojawiła się na wschodzie czerwona poświata. Wyglądało to jak łuna wielkiego pożaru rozlana na widnokręgu. Dobre półtorej godziny nic się w tym obrazku nie zmieniało, aż nagle, dosłownie w jednej chwili, słońce wystrzeliło nad horyzont i rozpoczął się dzień.
Wydawało nam się, że to będzie ostatni nasz dzień na jeziorze i następną noc spędzimy już w bazie, w łóżkach. Do końca zostało tylko 80 kilometrów, a wcześniej robiliśmy po 90 na dobę, więc jadąc non stop powinniśmy dać radę. Wszak możemy zrobić tylko jedną długą przerwę na trasie, w czasie której nakarmimy psy, a potem jechać już do oporu.
Po doświadczeniach poprzednich dni, kiedy to przygotowywaliśmy jedzenie i wodę dla psów i siebie o świcie, przy dużym mrozie, postanowiliśmy teraz najpierw ruszyć, jechać aż słońce zacznie mocniej grzać i dopiero wtedy zatrzymać się na postój.
Szybko zlikwidowaliśmy obóz i wystartowaliśmy do jak sądziliśmy ostatniego etapu wyprawy.
Popełniliśmy jednak fatalny w skutkach błąd. W pośpiechu nie założyliśmy psom butów. Resztę zrobił twardy, zmrożony śnieg.
Po pierwszym biwaku ruszyliśmy dość późno, kiedy śnieg był już bardziej miękki dzięki działaniu słońca. Powodowało to, że psy biegnąc po takim śniegu, radziły sobie bez butów. Musieliśmy tylko zwracać uwagę na śnieżne kulki tworzące się na łapach.
Na zmrożonym sytuacja była zupełnie inna. zamiast śnieżnych kulek tworzyły się lodowe grudki, które są niezwykle groźne dla psich łap.
Na takim podłożu powinniśmy od razu użyć butów, bezwzględnie!
Tak właśnie się stało tamtego dnia. Po około 5-6 kilometrach Daria zauważyła, że coś niedobrego dzieje się z jej psami. natychmiast zatrzymała się i zaczęła sprawdzać łapy. Też stanąłem i poszedłem zobaczyć co się dzieje. Widok był fatalny. Wszędzie gdzie stawały psy były krwawe ślady. Dopiero teraz zauważyłem, że w moim zaprzęgu nie jest lepiej.
To mógł być koniec jazdy tego dnia.
Najpierw dokładnie wyczyściliśmy wszystkie łapy z lodowych grudek. Niektóre tak mocno przywarły do sierści łap, że musieliśmy je wygryzać.
Wolne od lodu łapy przeglądaliśmy dokładnie, żeby ocenić rozmiar skaleczeń.
Na szczęście okazało się, że mamy do czynienia tylko z otarciami. Co prawda były one również bardzo groźne, ale nie tak jak otwarte rany, który równie dobrze mogły w takiej sytuacji powstać.
Mieliśmy dużo szczęścia, gdyby bowiem okazało się, że rany są groźniejsze, to musielibyśmy tam biwakować i po prostu czekać aż sytuacja się poprawi. Tutaj jednak pojawiał się problem żywności i paliwa, które mieliśmy wyliczone na trzy doby plus lekki zapas.
O ile z prowiantem nie było dramatu, bo byliśmy w stanie spokojnie jeden dzień obejść się bez niego zarówno my jak i psy, to z paliwem sytuacja wyglądała już o wiele groźniej.
Brak paliwa to brak wody, a bez niej koniec wyprawy przyszedłby błyskawicznie.
Działaliśmy w permanentnym niedostatku płynów, zapewniając organizmom jedynie niezbędne minimum. Gdybyśmy choć trochę zeszli poniżej jego poziomu, to wyprawa nie miałaby żadnych szans na powodzenie.
Zdawaliśmy sobie w pełni sprawę z powagi sytuacji. Wszystkie psy dostały buty i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz postoje były znacznie częstsze. Co kilka kilometrów sprawdzaliśmy łapy. Złapaliśmy taki rytm - trzy, może cztery kilometry jazdy i sprawdzanie. Czasem któryś pies zgubił but, to zakładaliśmy mu nowy. I znowu trzy - cztery kilometry.
Z czasem nasz nastrój się poprawił, psy biegły normalnie, a to oznaczało, że otarcia nie były tak poważne jak mogły być. Mimo to byliśmy wciąż bardzo ostrożni.
Kilometr po kilometrze przybywało nam drogi, zbliżaliśmy się do końca jeziora, do miejsca od którego pojedziemy już prosto do Inari, do bazy.
Jednak moment ten wciąż był przed nami. Czas mijał, a my wciąż brnęliśmy do przodu tęsknie wypatrując oznak końca zamarzniętego jeziora.
Kilka razy myśleliśmy, że to już, za chwilę, ale to okazywało się jedynie kolejnym zwężeniem, po którym znowu wody jeziora rozlewały się szeroko.
Niskie tempo jazdy spowodowane koniecznością ciągłego pilnowania łap, potęgowało tylko wrażenie ogromu pokonywanej trasy, a zwłaszcza tej jej części, która była dopiero przed nami.
Wreszcie po kilku godzinach jazdy brzegi zaczęły wyraźnie się ku sobie schodzić, a widnokrąg przed nami przysłoniły nam drzewa. Po raz pierwszy od ponad dwóch dni mieliśmy przed sobą las!
Przyspieszyliśmy. Planowaliśmy w "narożniku" Inarijarvi spędzić kilka godzin na gotowaniu i odpoczynku. Z łapami nie było źle, więc mogliśmy ostatni kilometr, czy dwa pojechać normalnym tempem.
I wreszcie! Teraz już ewidentnie las otaczał nas z trzech stron, a na dodatek stanęliśmy tuż obok kierunkowskazu z napisem Inari 62km.
W normalnych warunkach i o takiej porze mielibyśmy pewność, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się w bazie, bowiem przejechanie 62km nie stanowiłoby żadnego problemu, ale nie było normalnych warunków, tylko trudna czekająca nas walka o ukończenie pętli.
W tym miejscu spędziliśmy niemal cztery godziny. Kuchenki dawały nam porządnie w kość, a my mimo tego postanowiliśmy się wreszcie napić. Trochę się nam to udało. Dużo wody "wlaliśmy" też w psy. Częściowo w jedzeniu, ale też sporo poprzez strzykawkę. Tak, tak, podawaliśmy psom wodę z glukozą prosto w psie "paszcze", strzykawką właśnie. Bardzo im to zresztą smakowało. Zapobiegało to odwodnieniu psów i dawało im dużą dawkę energii.
Podczas tego postoju radykalnie zmieniła się pogoda. Kiedy zaczynaliśmy gotować świeciło fantastycznie słońce, ale później zaczęło mocno wiać. Naprawdę mocno.
Później doszedł do tego śnieg. Całkiem sporo śniegu.
Ostatnie chwile tego postoju były już dość nerwowe. Wiało coraz silniej, co w połączeniu z dość mocno padającym śniegiem spowodowało, że wyraźny dotąd szlak zniknął całkowicie.
Od teraz czekało nas mozolne torowanie w nawianym śniegu. Północ postanowiła zatrzymać nas u siebie na dłużej, a w każdym razie robiła wszystko aby tak właśnie się stało.
Dotąd mieliśmy przeciwko sobie tylko silny mróz i choć wiało też mocno wcześniej, to jednak dopiero teraz zobaczyliśmy na co stać naturę.
Po szlaku nie pozostał żaden ślad poza czerwonymi tyczkami dla skuterów, ale dla psów to było stanowczo za mało. Wciąż schodziły gdzieś na boki tracąc orientację na śnieżnej pustyni. Co jakiś czas trzeba było zatrzymywać zaprzęg, wbijać kotwicę i iść naprowadzać psy na właściwy kierunek.
Wiatr szalał coraz bardziej zwłaszcza, że znowu znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, gdzie mógł się rozpędzić. Wraz z nim przyszedł niż i znaczne ocieplenie. O świcie ruszaliśmy przy blisko trzydziestu stopniach mrozu, teraz zaś temperatura oscylowała w granicach zera, a padający śnieg od czasu do czasu zamieniał się w deszcz.
Przy takim wietrze nie byliśmy w stanie prosto jechać saniami, gdyż były one spychane w bok. To były godziny prawdziwej walki!
Wreszcie popołudniu dotarliśmy do wsi Partakko, dojazd do której był fantastyczną odmianą po bieli jeziora. Otóż ostatnie dwa kilometry przed wsią pokonaliśmy lądem, jadąc krętymi leśnymi drogami. Jaka to była przyjemność! Wreszcie zakręty, zjazdy, podjazdy. Psy pobudzone zapachami kręcących się gdzieś reniferów gnały znowu jak opętane. Bardzo ten odcinek podniósł nasze morale. Zwłaszcza, że od momentu kiedy zaczęliśmy dokładnie pilnować psich butów, problemy z ich łapami zniknęły.
Także wichura w tej części trasy nie dawała się tak we znaki jak jeszcze chwilę temu. W tym rejonie jezioro przypominało bardziej krętą rzekę, więc mogliśmy skutecznie chować się przed wiatrem.
Postój zorganizowaliśmy niemal wśród domów położonych na obu brzegach jeziora w oddaleniu od nich o jakieś trzysta metrów. Po raz pierwszy na tej wyprawie obszczekały nas wiejskie psy.
Znowu topienie śniegu na wodę, karmienie psów, i znowu strzykawki z glukozą. Wszystkie psy miały doskonały apetyt i chętnie jadły. Niestety skończyło się w tym miejscu mięso. Nie to było jednak najgorsze. Otóż Odyn, lider zaprzęgu Darii, doszedł do tego miejsca na ostatnich nogach. Widać było, że jest bardzo zmęczony. Zjadł jednak chętnie swoją porcję mocno namoczonego mięsa i wypił dużo wody z glukozą. Niestety potem przyszła straszna biegunka. Jego organizm nie zdążył przyswoić wypitej wody ani zjedzonego pokarmu. Odyn opadł zupełnie z sił. Stało się jasne, że resztę drogi odbędzie w saniach.
Przygotowałem mu miejsce u siebie, spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy do bazy, od której dzieliło nas jeszcze pięćdziesiąt kilometrów. Byliśmy zdecydowani dotrzeć do niej jeszcze tego dnia, choćby było to późną nocą.
Po mniej więcej pięciu kilometrach znowu znaleźliśmy się na otwartej, ogromnej przestrzeni, a wiatr o którym niemal zapomnieliśmy w Partakko, dawał o sobie znać jeszcze bardziej niż wcześniej.
Znowu zaczęła się walka ze spychanymi w bok saniami. Znowu musieliśmy przebijać się przez nawiany śnieg. Kiedy zrobiło się ciemno sytuacja zaczęła pogarszać się dosłownie z minuty na minutę.
W powietrzu wirował śnieżny pył, szlak można było rozpoznać jedynie po tyczkach, które na szczęście miały naklejone kawałki odblaskowej taśmy, dzięki której były widoczne w ciemnościach.
Na dodatek psy miały ogromne problemy ze znalezieniem właściwej drogi i posuwaliśmy się naprzód zygzakiem bez sensu nadrabiając drogi. Jednocześnie walczyliśmy z coraz mocniej spychanymi saniami. Ten odcinek to była prawdziwa droga przez mękę!
Zaczynało dopadać nas totalne zmęczenie. W planach mieliśmy już być o tej porze w bazie, jednak przez problemy z łapami i warunkami na trasie, okazało się to nierealne.
Znowu spadło tempo. Z czasem nawet do zera, gdyż wiało tak potężnie, że nie sposób było poruszać się naprzód.
Nie mieliśmy innego wyjścia jak biwakować. Wiatr, jak dowiedzieliśmy się później, wiał tej nocy z prędkością około 110km/h. I był najgorszym na tej wyprawie i na pewno najdramatyczniejszym w całym naszym życiu.
O tym jednak już w następnym poście.
wtorek, 6 kwietnia 2010
Dzień Drugi
Po nocnych przygodach wstaliśmy o całkiem rześkim poranku około piątej. Czekała nas masa roboty tego dnia. Pierwszym zadaniem było śniadanie dla psów i dla nas. O ile to pierwsze było tylko problemem czasowym - kuchenka spirytusowa pracowała wolno, ale w końcu efektywnie - o tyle sprzęt przeznaczony dla ludzkiego użytku zawiódł na całej linii.
Palnik gazowy nawet nie zasyczał. To zjawisko nakazało nam spojrzeć na termometr. Ten bezczelnie zatrzymał się na -28 i nie miał zamiaru się ruszyć. Może to i dobrze, bo wtedy mógłby zejść jeszcze niżej.
W każdym razie gaz zamarzł i nie było co na niego liczyć. Może później?
Byliśmy głodni, a w saniach mieliśmy granulowane mleko i musli, o herbacie i kawie nawet nie wspominając. Jakże cudownie smakuje aromatyczna kawa w tak romantycznej oprawie?
Nie mamy pojęcia, bo tego dnia, ani w żadnym następnym nie było nam dane jej skosztować.
Awaryjnie zabraliśmy jeszcze wojskową kuchenkę na paliwo stałe. Jej moc była okrutna, a sprawność wprost nieopisana. Szkoda tylko, że autor nadruku na opakowaniu nie wspomniał, że to kuchenka wojskowa i owszem, ale dla wojsk w Iraku!
Za nic stałe paliwo nie miało ochoty się zapalić. Dopiero potraktowane spirytusem rozbłysło nieśmiałym ogienkiem.
Na szczęście mieliśmy rezerwowy palnik spirytusowy, na którym udało się stopić dostateczną ilość śniegu, aby uzyskać litr wrzątku. Kiedy już szukaliśmy w bagażu pudelka z kawą, a woda w menażce zbliżała się do stanu wrzenia....to zaimprowizowana kuchenka w sobie znany tylko sposób, bez udziału osób trzecich, a nawet drugich, przechyliła się i zakończyła nasze marzenia o aromatycznej kawie. Cały wrzątek wylądował w śniegu wytapiając w nim niezwykle malowniczą dziurę.
Nie było rady, musieliśmy zacząć od nowa. Tym razem zredukowaliśmy już jednak nasze potrzeby do mleka i musli.
Mniej więcej po upływie pół godziny, nie czekając już na wrzątek, wsypaliśmy mleko do menażki i dodaliśmy do tego musli.
Nie było to śniadanie bogów, o nie. Płatki owsiane, kukurydziane, nasiona słonecznika, rodzynki i inne suszone owoce przypominały zdecydowanie drewniane wióry, a nie coś do jedzenia. Nie mieliśmy jednak wyboru, coś musieliśmy zjeść i wypić.
Po "śniadaniu" zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wstało słońce i zrobiło się znacznie cieplej, a my rozpoczęliśmy najbardziej psychodeliczny dzień w całej naszej zaprzęgowej karierze, choć zaczynając go nie mieliśmy o tym pojęcia.
Dzień zaczął się fantastycznie. Znów jechaliśmy lawirując pomiędzy wyspami porośniętymi tajgą. Od czasu do czasu mijały nas skutery z turystami. Tamtejsza norma to przewodnik i dwójka turystów na wynajętych skuterach. Co istotne to to, że zawsze omijali nas szerokim łukiem, żeby nie wywoływać niepotrzebnego stresu u psów. Ich pozdrowienia stały się sympatyczną normą podczas wszystkich spotkań. Od czasu do czasu ktoś z nich zatrzymywał się na krótką pogawędkę. Skąd jedziecie? Dokąd? Trzysta kilometrów? Poważna sprawa! Życzymy powodzenia!
Tak wyglądały te krótkie spotkania. Co ciekawe skutery mijały nas zawsze między godziną 10 i 15. Poza tym nie widywaliśmy absolutnie nikogo. Ani ludzi, ani zwierząt. Prawdziwa pustynia!
GPS pokazał, że mamy za sobą 90 kilometrów. Wtedy właśnie wyjechaliśmy na najszerszą część jeziora. Brzegi gwałtownie rozeszły się gdzieś na boki, i znaleźliśmy się bardzo daleko od nich, a naszą drogą była teraz biegnąca naprzód prosta.
Brzegi stały się ciemnymi kreskami baaardzo daleko zakreślonymi na horyzoncie. Byliśmy w ciągłym ruchu, a zdawało się, że stoimy w miejscu. Gdzieś przed nami musiało być wreszcie jakieś zwężenie, musieliśmy tam w końcu dotrzeć, ale mimo upływu dwóch, trzech godzin nic się nie zmieniało. Wciąż było tak samo daleko!
Nigdy wcześniej nie przeżyliśmy takiej sytuacji.
Powoli mijały kolejne kilometry, według mapy miało ich być 74.
Zdarzało się czasem, że któryś z brzegów zbliżył się do nas, aby chwilę później szybko oddalić się ponownie i pogrzebać naszą nadzieję na zmianę krajobrazu.
Po około 40 kilometrach zrobiliśmy postój. Znowu zaczęło się topienie śniegu i ponowna walka z kuchenkami. W słońcu było bardzo ciepło, dzięki czemu udało się nam nawet odpalić gaz.
Pragnienie paliło okrutnie ale przy tym tempie topienia śniegu nie byliśmy w stanie go skutecznie zaspokoić.
Po dłuższym postoju pojechaliśmy dalej. I znowu prosta przed nami ciągnęła się bez końca. Momentami byliśmy oddaleni od siebie 1000 - 1500 metrów. Poza postojami nie rozmawialiśmy ze sobą. Każde z nas pokonywało trasę samotnie zmagając się z własnymi myślami, które krążyły wokół liczb. 74 minus 10km/godz razy trzy godziny...to jeszcze za mało do końca. I tak w kółko. W tej samotnej podróży towarzyszyły nam oprócz psów tylko cienie.
Jadąc tak nawet nie zauważyliśmy kiedy zrobiło się ciemno. Zmrok zapadał tam około 20.30, po niekończącym się okresie szarówki.
Chcieliśmy jechać aż do momentu kiedy skończy się ta piekielna prosta, aby dzień kolejny i ostatni, jak mieliśmy nadzieję, rozpocząć już powrotem do bazy drugą stroną jeziora.
Mijały kolejne godziny, a prosta nie miała zamiaru się skończyć. Wtedy to Klein zatrzymał zaprzęg i spojrzał na mnie wymownie. Ten tytan pracy miał na dzisiaj dość. Musieliśmy rozbić obóz. Mieliśmy za sobą 180 kilometrów, przed sobą zaledwie 80 i wszelkie podstawy do nadziei, że to ostatni biwak na tej wyprawie, a następną noc spędzimy już w bazie pełnej wody mineralnej, soków i ciepłego jedzenia.
Palnik gazowy nawet nie zasyczał. To zjawisko nakazało nam spojrzeć na termometr. Ten bezczelnie zatrzymał się na -28 i nie miał zamiaru się ruszyć. Może to i dobrze, bo wtedy mógłby zejść jeszcze niżej.
W każdym razie gaz zamarzł i nie było co na niego liczyć. Może później?
Byliśmy głodni, a w saniach mieliśmy granulowane mleko i musli, o herbacie i kawie nawet nie wspominając. Jakże cudownie smakuje aromatyczna kawa w tak romantycznej oprawie?
Nie mamy pojęcia, bo tego dnia, ani w żadnym następnym nie było nam dane jej skosztować.
Awaryjnie zabraliśmy jeszcze wojskową kuchenkę na paliwo stałe. Jej moc była okrutna, a sprawność wprost nieopisana. Szkoda tylko, że autor nadruku na opakowaniu nie wspomniał, że to kuchenka wojskowa i owszem, ale dla wojsk w Iraku!
Za nic stałe paliwo nie miało ochoty się zapalić. Dopiero potraktowane spirytusem rozbłysło nieśmiałym ogienkiem.
Na szczęście mieliśmy rezerwowy palnik spirytusowy, na którym udało się stopić dostateczną ilość śniegu, aby uzyskać litr wrzątku. Kiedy już szukaliśmy w bagażu pudelka z kawą, a woda w menażce zbliżała się do stanu wrzenia....to zaimprowizowana kuchenka w sobie znany tylko sposób, bez udziału osób trzecich, a nawet drugich, przechyliła się i zakończyła nasze marzenia o aromatycznej kawie. Cały wrzątek wylądował w śniegu wytapiając w nim niezwykle malowniczą dziurę.
Nie było rady, musieliśmy zacząć od nowa. Tym razem zredukowaliśmy już jednak nasze potrzeby do mleka i musli.
Mniej więcej po upływie pół godziny, nie czekając już na wrzątek, wsypaliśmy mleko do menażki i dodaliśmy do tego musli.
Nie było to śniadanie bogów, o nie. Płatki owsiane, kukurydziane, nasiona słonecznika, rodzynki i inne suszone owoce przypominały zdecydowanie drewniane wióry, a nie coś do jedzenia. Nie mieliśmy jednak wyboru, coś musieliśmy zjeść i wypić.
Po "śniadaniu" zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wstało słońce i zrobiło się znacznie cieplej, a my rozpoczęliśmy najbardziej psychodeliczny dzień w całej naszej zaprzęgowej karierze, choć zaczynając go nie mieliśmy o tym pojęcia.
Dzień zaczął się fantastycznie. Znów jechaliśmy lawirując pomiędzy wyspami porośniętymi tajgą. Od czasu do czasu mijały nas skutery z turystami. Tamtejsza norma to przewodnik i dwójka turystów na wynajętych skuterach. Co istotne to to, że zawsze omijali nas szerokim łukiem, żeby nie wywoływać niepotrzebnego stresu u psów. Ich pozdrowienia stały się sympatyczną normą podczas wszystkich spotkań. Od czasu do czasu ktoś z nich zatrzymywał się na krótką pogawędkę. Skąd jedziecie? Dokąd? Trzysta kilometrów? Poważna sprawa! Życzymy powodzenia!
Tak wyglądały te krótkie spotkania. Co ciekawe skutery mijały nas zawsze między godziną 10 i 15. Poza tym nie widywaliśmy absolutnie nikogo. Ani ludzi, ani zwierząt. Prawdziwa pustynia!
GPS pokazał, że mamy za sobą 90 kilometrów. Wtedy właśnie wyjechaliśmy na najszerszą część jeziora. Brzegi gwałtownie rozeszły się gdzieś na boki, i znaleźliśmy się bardzo daleko od nich, a naszą drogą była teraz biegnąca naprzód prosta.
Brzegi stały się ciemnymi kreskami baaardzo daleko zakreślonymi na horyzoncie. Byliśmy w ciągłym ruchu, a zdawało się, że stoimy w miejscu. Gdzieś przed nami musiało być wreszcie jakieś zwężenie, musieliśmy tam w końcu dotrzeć, ale mimo upływu dwóch, trzech godzin nic się nie zmieniało. Wciąż było tak samo daleko!
Nigdy wcześniej nie przeżyliśmy takiej sytuacji.
Powoli mijały kolejne kilometry, według mapy miało ich być 74.
Zdarzało się czasem, że któryś z brzegów zbliżył się do nas, aby chwilę później szybko oddalić się ponownie i pogrzebać naszą nadzieję na zmianę krajobrazu.
Po około 40 kilometrach zrobiliśmy postój. Znowu zaczęło się topienie śniegu i ponowna walka z kuchenkami. W słońcu było bardzo ciepło, dzięki czemu udało się nam nawet odpalić gaz.
Pragnienie paliło okrutnie ale przy tym tempie topienia śniegu nie byliśmy w stanie go skutecznie zaspokoić.
Po dłuższym postoju pojechaliśmy dalej. I znowu prosta przed nami ciągnęła się bez końca. Momentami byliśmy oddaleni od siebie 1000 - 1500 metrów. Poza postojami nie rozmawialiśmy ze sobą. Każde z nas pokonywało trasę samotnie zmagając się z własnymi myślami, które krążyły wokół liczb. 74 minus 10km/godz razy trzy godziny...to jeszcze za mało do końca. I tak w kółko. W tej samotnej podróży towarzyszyły nam oprócz psów tylko cienie.
Jadąc tak nawet nie zauważyliśmy kiedy zrobiło się ciemno. Zmrok zapadał tam około 20.30, po niekończącym się okresie szarówki.
Chcieliśmy jechać aż do momentu kiedy skończy się ta piekielna prosta, aby dzień kolejny i ostatni, jak mieliśmy nadzieję, rozpocząć już powrotem do bazy drugą stroną jeziora.
Mijały kolejne godziny, a prosta nie miała zamiaru się skończyć. Wtedy to Klein zatrzymał zaprzęg i spojrzał na mnie wymownie. Ten tytan pracy miał na dzisiaj dość. Musieliśmy rozbić obóz. Mieliśmy za sobą 180 kilometrów, przed sobą zaledwie 80 i wszelkie podstawy do nadziei, że to ostatni biwak na tej wyprawie, a następną noc spędzimy już w bazie pełnej wody mineralnej, soków i ciepłego jedzenia.
poniedziałek, 5 kwietnia 2010
Wyprawa - Dzień Pierwszy
Po o dziwo całkiem normalnie przespanej nocy rozpoczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Sporządziliśmy naturalnie listę niezbędnych rzeczy, aby przypadkiem o niczym nie zapomnieć. Rozłożyliśmy następnie wszystkie te rzeczy na śniegu po czym....wyrzuciliśmy sporą część z nich.
Na wyprawie naprawdę nie ma miejsca na coś, czego w jej trakcie nie użyjemy. Jest to często trudna decyzja, bowiem nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć. Jednak worek sań ma swoją z góry określoną pojemność i tego musimy się trzymać:)
I tak mimo zredukowania do minimum bagażu ledwo się to wszystko zmieściło. Najważniejsza była żywność dla psów, której zabraliśmy 70 kg.
Pakowanie i przygotowania zajęły nam dużo więcej czasu niż przewidywaliśmy. Dochodziła godzina 15, zbliżała się pora karmienia psów. Trzeba było zacząć się spieszyć.
Podpinamy psy, ostatnie sprawdzenie lin, uprzęży. I rozpłakał się Kacper. Rzucił się nam na szyje i zaczął nas mocno przytulać. Wszyscy się poryczeliśmy. Na szczęście Kamila świetnie zajęła się Kacperkiem po naszym wyjeździe i chłopak nie przeżywał już tak bardzo, a my bez wyrzutów sumienia mogliśmy kontynuować nasze "dzieło".
Wreszcie ruszyliśmy. Naszym zamiarem było jechać tego dnia jak najdłużej. Chcieliśmy najpierw dotrzeć do wyspy Ukko, tam nakarmić psy i kontynuować jazdę jak najdłużej.
Do wyspy dotarliśmy szybciej niż poprzedniego dnia. Zwierzaki dostały jeść i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej.
Otwierały się przed nami kolejne części jeziora. Dojeżdżaliśmy do miejsca, w którym jakaś wyspa tworzyła zwężenie przy brzegu, po czym znów wyjeżdżaliśmy na otwartą przestrzeń.
Był wieczór, więc długaśne cienie jakie rzucaliśmy nie dziwiły nas zupełnie. W końcu słońce schodziło coraz niżej i takie cienie wieczorem są normalne. Dopiero rano przekonaliśmy się, że tutaj z cieniem jest zupełnie inaczej. Jest on taki właśnie od rana do wieczora, gdyż przez cały dzień słońce jest stosunkowo nisko nad widnokręgiem.
Tego dnia jechaliśmy przed siebie do zachodu słońca i jeszcze bardzo długo po nim.
Czas leciał wraz z kolejnymi pokonywanymi kilometrami. Jechaliśmy przez fantastyczną zupełnie krainę, hipnotyzującą nas swym pięknem, prostotą formy i ciszą, która dawała znać o sobie kiedy zatrzymywaliśmy się na chwilę krótszą, czy dłuższą. Wtedy nie mącił jej trzask śniegu pod płozami.
Cisza była tam wprost niespotykana, ale doskonale pasowała do tej mroźnej krainy.
Jak zwykle po zmroku psy biegły dużo szybciej niż za dnia. Zawsze w takich momentach zastanawiamy się o co w tym chodzi. Czy dzieje się tak za sprawą słabego w sumie psiego wzroku i konieczności zdania się na inne zmysły, które w takiej sytuacji się wyostrzają? Być może. Faktem jednak pozostaje, że biegają po ciemku szybciej.
Jechaliśmy w ten sposób mniej więcej do godziny 22, kiedy to zrobiliśmy postój na karmienie psów.
Dobre i częste jedzenie na takiej wyprawie to rzecz podstawowa. Psy tracą ogromne ilości energii i muszą jeść tyle ile potrzebują do jej odbudowania. Wraz z jedzeniem muszą otrzymać pokaźną dawkę wody, gdyż odwodnienie jest o wiele gorsze od głodu. Kiedy brakuje w organizmie płynów, to gęstnieje krew. Wtedy serce musi wykonać o wiele większą pracę. Mało tego gęsta krew nie dociera do drobnych i ciasnych naczyń krwionośnych, takich jakie są np w mózgu. Wtedy mózg przestaje normalnie pracować, a to już jest niezwykle niebezpieczne.
Dlatego nawadnianie psich organizmów jest najistotniejszą sprawą na wyprawie.
Tamto nocne karmienie było ostatnim komfortowym, bowiem do tego miejsca starczyło nam jeszcze karmy i wody przygotowanej w bazie. Następne trzeba już będzie przygotować na spirytusowej kuchence ze stopionego śniegu, w którym będziemy musieli zagrzać zamrożone mięso i namoczyć suchą karmę.
Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będzie to proste zadanie, ale my będziemy musieli mu podołać choćby nie wiadomo co się działo.
Nakarmiliśmy psy i ruszyliśmy dalej szlakiem ku niezwykłej przygodzie, nie mając pojęcia co czeka na nas jutro, czy pojutrze. Ba, nie wiedząc nawet co nas spotka za kolejnym zakrętem!
Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się wreszcie na biwak. Dochodziła pierwsza w nocy. Rozłożyliśmy psom słomę na śniegu, niektóre przykryliśmy kocami. Daliśmy im pić wodę z roztopionego śniegu z rozpuszczoną w niej glukozą.
Spały zabezpieczone kotwicami śnieżnymi.
Sami zastanawialiśmy się czy spać do rana, czy może też po paru godzinach ruszymy dalej. Dlatego postanowiliśmy nie rozbijać namiotu, tylko rozłożyć karimaty na śniegu przy saniach i w samych śpiworach spróbować przespać parę godzin.
To był pierwszy błąd popełniony w trakcie tej wyprawy.
Kiedy kładliśmy się było -8 stopni. Około godziny drugiej obudziły mnie potworne dreszcze. Daria dużo lepiej znosiła zimno. Dreszcze miałem tak okropne, że łapały mnie dodatkowo skurcze w niemal wszystkie mięśnie. Dosłownie cudem udało mi się wyjść ze śpiwora. Wiedziałem, że muszę się ruszać żeby rozgrzać organizm, ale przy każdym ruchu łapały mnie skurcze.
Wielokrotnie zimą biwakowałem w górach, ale nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się coś tak okropnego. Daria próbowała mi jakoś pomóc tłumiąc jednocześnie śmiech kiedy wydając dziwaczne dźwięki próbowałem walczyć z zimnem.
Musieliśmy jak najprędzej rozbić namiot i schować się w nim. W tym czasie zrozumiałem też przyczynę takiej reakcji organizmu. Okazało się, że temperatura spadła w ciągu półtorej godziny z -8 do -19 stopni i zaczął wiać wiatr. Ja zaś obawiając się zdjęcia butów wlazłem do śpiwora w nich, jak wiadomo glaciery sorela nie należą do subtelnych pantofelków, przez co zmieściłem się w nim ledwie do połowy. I zapłaciłem za to! Choć oczywiście mogło być gorzej.
Kiedy wreszcie udało nam się rozbić namiot, pozbyć się butów i w całości znaleźć w śpiworze, ogarnęła mnie błogość. Było ciepło, cicho i nawet udało się nam roztopić tyle śniegu, że wypiliśmy litr isostara. Żyć nie umierać!
Zostaliśmy w namiocie do świtu.
Na wyprawie naprawdę nie ma miejsca na coś, czego w jej trakcie nie użyjemy. Jest to często trudna decyzja, bowiem nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć. Jednak worek sań ma swoją z góry określoną pojemność i tego musimy się trzymać:)
I tak mimo zredukowania do minimum bagażu ledwo się to wszystko zmieściło. Najważniejsza była żywność dla psów, której zabraliśmy 70 kg.
Pakowanie i przygotowania zajęły nam dużo więcej czasu niż przewidywaliśmy. Dochodziła godzina 15, zbliżała się pora karmienia psów. Trzeba było zacząć się spieszyć.
Podpinamy psy, ostatnie sprawdzenie lin, uprzęży. I rozpłakał się Kacper. Rzucił się nam na szyje i zaczął nas mocno przytulać. Wszyscy się poryczeliśmy. Na szczęście Kamila świetnie zajęła się Kacperkiem po naszym wyjeździe i chłopak nie przeżywał już tak bardzo, a my bez wyrzutów sumienia mogliśmy kontynuować nasze "dzieło".
Wreszcie ruszyliśmy. Naszym zamiarem było jechać tego dnia jak najdłużej. Chcieliśmy najpierw dotrzeć do wyspy Ukko, tam nakarmić psy i kontynuować jazdę jak najdłużej.
Do wyspy dotarliśmy szybciej niż poprzedniego dnia. Zwierzaki dostały jeść i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej.
Otwierały się przed nami kolejne części jeziora. Dojeżdżaliśmy do miejsca, w którym jakaś wyspa tworzyła zwężenie przy brzegu, po czym znów wyjeżdżaliśmy na otwartą przestrzeń.
Był wieczór, więc długaśne cienie jakie rzucaliśmy nie dziwiły nas zupełnie. W końcu słońce schodziło coraz niżej i takie cienie wieczorem są normalne. Dopiero rano przekonaliśmy się, że tutaj z cieniem jest zupełnie inaczej. Jest on taki właśnie od rana do wieczora, gdyż przez cały dzień słońce jest stosunkowo nisko nad widnokręgiem.
Tego dnia jechaliśmy przed siebie do zachodu słońca i jeszcze bardzo długo po nim.
Czas leciał wraz z kolejnymi pokonywanymi kilometrami. Jechaliśmy przez fantastyczną zupełnie krainę, hipnotyzującą nas swym pięknem, prostotą formy i ciszą, która dawała znać o sobie kiedy zatrzymywaliśmy się na chwilę krótszą, czy dłuższą. Wtedy nie mącił jej trzask śniegu pod płozami.
Cisza była tam wprost niespotykana, ale doskonale pasowała do tej mroźnej krainy.
Jak zwykle po zmroku psy biegły dużo szybciej niż za dnia. Zawsze w takich momentach zastanawiamy się o co w tym chodzi. Czy dzieje się tak za sprawą słabego w sumie psiego wzroku i konieczności zdania się na inne zmysły, które w takiej sytuacji się wyostrzają? Być może. Faktem jednak pozostaje, że biegają po ciemku szybciej.
Jechaliśmy w ten sposób mniej więcej do godziny 22, kiedy to zrobiliśmy postój na karmienie psów.
Dobre i częste jedzenie na takiej wyprawie to rzecz podstawowa. Psy tracą ogromne ilości energii i muszą jeść tyle ile potrzebują do jej odbudowania. Wraz z jedzeniem muszą otrzymać pokaźną dawkę wody, gdyż odwodnienie jest o wiele gorsze od głodu. Kiedy brakuje w organizmie płynów, to gęstnieje krew. Wtedy serce musi wykonać o wiele większą pracę. Mało tego gęsta krew nie dociera do drobnych i ciasnych naczyń krwionośnych, takich jakie są np w mózgu. Wtedy mózg przestaje normalnie pracować, a to już jest niezwykle niebezpieczne.
Dlatego nawadnianie psich organizmów jest najistotniejszą sprawą na wyprawie.
Tamto nocne karmienie było ostatnim komfortowym, bowiem do tego miejsca starczyło nam jeszcze karmy i wody przygotowanej w bazie. Następne trzeba już będzie przygotować na spirytusowej kuchence ze stopionego śniegu, w którym będziemy musieli zagrzać zamrożone mięso i namoczyć suchą karmę.
Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będzie to proste zadanie, ale my będziemy musieli mu podołać choćby nie wiadomo co się działo.
Nakarmiliśmy psy i ruszyliśmy dalej szlakiem ku niezwykłej przygodzie, nie mając pojęcia co czeka na nas jutro, czy pojutrze. Ba, nie wiedząc nawet co nas spotka za kolejnym zakrętem!
Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się wreszcie na biwak. Dochodziła pierwsza w nocy. Rozłożyliśmy psom słomę na śniegu, niektóre przykryliśmy kocami. Daliśmy im pić wodę z roztopionego śniegu z rozpuszczoną w niej glukozą.
Spały zabezpieczone kotwicami śnieżnymi.
Sami zastanawialiśmy się czy spać do rana, czy może też po paru godzinach ruszymy dalej. Dlatego postanowiliśmy nie rozbijać namiotu, tylko rozłożyć karimaty na śniegu przy saniach i w samych śpiworach spróbować przespać parę godzin.
To był pierwszy błąd popełniony w trakcie tej wyprawy.
Kiedy kładliśmy się było -8 stopni. Około godziny drugiej obudziły mnie potworne dreszcze. Daria dużo lepiej znosiła zimno. Dreszcze miałem tak okropne, że łapały mnie dodatkowo skurcze w niemal wszystkie mięśnie. Dosłownie cudem udało mi się wyjść ze śpiwora. Wiedziałem, że muszę się ruszać żeby rozgrzać organizm, ale przy każdym ruchu łapały mnie skurcze.
Wielokrotnie zimą biwakowałem w górach, ale nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się coś tak okropnego. Daria próbowała mi jakoś pomóc tłumiąc jednocześnie śmiech kiedy wydając dziwaczne dźwięki próbowałem walczyć z zimnem.
Musieliśmy jak najprędzej rozbić namiot i schować się w nim. W tym czasie zrozumiałem też przyczynę takiej reakcji organizmu. Okazało się, że temperatura spadła w ciągu półtorej godziny z -8 do -19 stopni i zaczął wiać wiatr. Ja zaś obawiając się zdjęcia butów wlazłem do śpiwora w nich, jak wiadomo glaciery sorela nie należą do subtelnych pantofelków, przez co zmieściłem się w nim ledwie do połowy. I zapłaciłem za to! Choć oczywiście mogło być gorzej.
Kiedy wreszcie udało nam się rozbić namiot, pozbyć się butów i w całości znaleźć w śpiworze, ogarnęła mnie błogość. Było ciepło, cicho i nawet udało się nam roztopić tyle śniegu, że wypiliśmy litr isostara. Żyć nie umierać!
Zostaliśmy w namiocie do świtu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)